wspomnienia Mariana Plewako opublikowane zostały
w półroczniku Dziedzictwo Kresowe, ISSN 2299-7024
 w numerze 10, czerwiec 2017 r.
i w numerze 11, czerwiec 2019 r.

Marian Plewako (1904-1972), zdjęcie legitymacyjne z 1935 r.

Marian Plewako (1904-1972)

WSPOMNIENIA Z WOJNY 1939 r. NA POLESIU

Kto nie walczył z wrogiem
w "lesie" lub w "ukryciu"
ten mało wie o śmierci
jeszcze mniej o życiu
WSTĘP

Minęło już wiele lat od zakończenia II wojny światowej 1939 – 1945. Jest rok 1971, wiele się zmieniło, dorosła młodzież, która nie brała udziału w wojnie - obronie Kraju zagarniętego przez okupanta. Zdarzenia z lat wojny i partyzantki, jako przyczynek do historii narodu, powinny być już utrwalone w pamięci ludzkiej dzięki pamiętnikom i wydaniom książkowym, uzupełnione dokumentami z lat walki w Biurze Historycznym Wojska Polskiego.

Niestety brak tych opracowań. Szczególne omijanie walki oddziałów Armii Krajowej, przekręcanie faktów i zdarzeń, przypisywanie sobie lub osobom nie biorącym udziału w walkach, chwały zwycięskich walk, jak również nalegania kolegów, byłych partyzantów, skłaniają mnie do odświeżenia pamięci i do utrwalenia tych wspomnień na piśmie, by dać świadectwo prawdzie.

Nie mam pretensji do wszechwiedzy o działaniach partyzanckich, opisuję co pamiętam i co na zawsze utkwiło mi w pamięci. Będą to opisy niektórych większych bitew, innych działań na szkodę okupanta, wspomnień nieraz zdawałoby się błahych, ale mających znaczenie ogólne lub naświetlających w jakich warunkach działał ruch oporu w konspiracji i partyzantce leśnej.

RODZINA

Zanim przystąpię do opisu zapowiedzianych wspomnień chciałbym się kolegom z partyzantki przypomnieć, bo niektórzy znali mnie tylko z pseudonimu i przedstawić tym, do rąk których trafią te wspomnienia. Nazywam się Marian Plewako, syn Bronisława i Marii z Kniszewskich. Urodzony 10 sierpnia 1904 r. w średniozamożnej rodzinie ziemiańskiej i wychowany na Kresach Wschodnich. W partyzantce byłem znany jako jeden z dowódców partyzantki leśnej AK w Hrubieszowskim, pod pseudonimem por. "Pogoń". W/g tradycji rodzinnej ród mój pochodzi z bojarów ruskich z okolic Smoleńska, będących częścią składową Litwy. Mój pra pra dziadek w dniu 15 lipca 1410 r. brał udział w bitwie pod Grunwaldem w szeregach jednego z 3 pułków smoleńskich, które dostały pola zakutej w stal nawale krzyżackiej. Widocznie dzielnie tam się spisał, gdyż po tej bitwie zostałprzyjęty do herbu szlacheckiego "Pogoń II", utworzonego z Wielkoksiążęcego herbu Litwy „Pogoni” i nagrodzony nadaniem gruntów i lasów w okolicy Iwieńca i Kamienia w Ziemi Mińskiej na Białorusi. W herbie nadanym memu przodkowi na czerwonym polu figuruje ręka z mieczem wzniesionym do  cięcia, taki herb był nadawany przez króla za zasługi wojenne. Akt nadania herbu na pergaminie, opatrzony dużymi woskowymi pieczęciami króla Władysława Jagiełło, był przechowywany w rodzinie mego najstarszego stryja Sobiesława na kowieńszczyżnie i nie wiem czy przetrwał czas wojen 1914-1918, 1920 i 1939-1945. [Historia w/w dokumentu została opisana w Dziedzictwie Kresowym Nr 5 z grudnia 2014 r. – przyp. red.] Od czasu Grunwaldu członkowie mego rodu brali udział jako szlachta polska w obronie Najjaśniejszej Rzeczypospolitej, ginąc niejednokrotnie na polach bitew i w powstaniu 1830 r.

ŻYCIORYS

Jako były wojskowy, ochotnik z 201 pp. (zwiad konny pułku) pod dowództwem płk. Rybaka, przeszedłem całą kampanię wojny 1920 roku od Mińska pod Warszawę i z powrotem. Po Pokoju Ryskim uczyłem się nadal w VI kl. Gimnazjum im. Zygmunta Augusta w Wilnie i Liceum Krzemienieckim – w  Białokrynickiej Średniej Państwowej Szkole Rolniczej, gdzie ukończyłem Wydział Rolny.

Jako agronom od 1926 r. pracowałem w Urzędach Ziemskich. Byłem Podkomisarzem Ziemskim w Mołodecznie, Białymstoku i Łomży, a od 1934 r. Powiatowym Naczelnikiem Ziemskim – Komisarzem Ziemskim na powiat Kosów Poleski. 

Poza ciekawą pracą w Urzędach Ziemskich dużo polowałem, gdyż warunki po temu na Polesiu były wymarzone. Miałem wtedy własny samochód, Forda, który używałem w służbie i do wyjazdów prywatnych.

W tym czasie ćwiczyłem codziennie strzelanie do celu. 4 naboje z małokalibrowego sztucerka Browning cal. 22 i 3 naboje z pistoletu Valter Policai pistolet 7.65, bez celowania z przyrzutu. Stały trening doprowadził do dużej, prawie niezawodnej, szybkiej celności, która mi się przydała w wojnie 1939 r. i w partyzantce.

28 kwietnia 1939 r. Hitler zerwał dotychczas obowiązujący pakt nieagresji między Polską a Niemcami. Od tej chwili Polska mając w perspektywie wojnę, zaczęła w drodze imiennych wezwań powiększać szeregi wojska, powołując do służby rezerwistów.

ZMOBILIZOWANY

Liczyłem się z powołaniem do wojska jako rezerwista do 12 pułku ułanów, ale oświadczono mi w Powiatowej Komendzie Uzupełnień (PKU) Prużana, że o mnie pamiętają, i że we właściwym czasie będę zawiadomiony. W sierpniu 1939 roku zmieniono mi kartę mobilizacyjną (MOB). Od 15 sierpnia znalazłem się w mundurze, ale ze specjalną funkcją odpowiedzialnego za zakup i gromadzenie zapasów żywności dla dywizji wojska. Otrzymałem do dyspozycji otwarty rachunek w miejscowej Izbie Skarbowej na kilkaset tysięcy przedwojennych złotych. Dobrałem odpowiednich ludzi prowadzących dla celów wojskowych skup zboża i żywca, warzyw i przetworów. Zorganizowałem przerób mięsa na trwałe wędliny, konserwy i weki. Przetwórnie w Słonimie, Wołkowysku i Baranowiczach w przyśpieszonym tempie pracowały na mój rachunek, odstawiając gotowe przetwory do magazynów przy stacji kolejowej Niechaczewo na linii kolejowej Brześć – Baranowicze.

Mając do dyspozycji swój samochód byłem w ciągłym ruchu. Magazyny napełniały się wszelkim dobrem, ceny płaciłem dobre. Z osadników wojskowych zorganizowałem straż magazynów uzbrojoną w karabiny. Wojna wisiała na włosku, byliśmy dobrej myśli, że się nie damy, tym bardziej, że mieliśmy gwarancje Francji i Anglii. Moja karta MOB ustalała, że mam pełnić swe obowiązki do dnia 14 września 39 r., a po tym terminie zgłosić się do PKU Prużana, lub o ile by PKU nie działała, do pierwszego oddziału wojskowego.

W dniu 1 września, Hitler dokonał przeważającymi siłami niesprowokowanego napadu na Polskę. Pancerne zagony wbiły się klinami w granice Polski z terenu Prus Wschodnich, właściwych Niemiec i podbitej Czechosłowacji, pomimo bohaterskiego oporu Wojsk Polskich. Wojsk nie tylko niedostatecznie uzbrojonych ale i słabszych liczebnie, gdyż zarządzona pierwsza powszechna mobilizacja została na naleganie sojuszników Anglii i Francji odwołana i nie doszła do skutku. Widać było, że Niemcy mają znaczną przewagę w lotnictwie i broni pancernej, a gwaranci granic Polski ograniczyli się tylko do wypowiedzenia wojny Niemcom w dniu 3 września 1939 r.

Zaczęła się ponowna mobilizacja, uzupełnianie stanu pułków i tworzenie nowych rezerwowych. Teren wojny zmienił się na naszą niekorzyść, ewakuowano na gwałt materiały zbrojeniowe i składy pociągów kolejowych na wschód pod granicę ze Związkiem Radzieckim, za Bug. Polesie miało naturalne warunki do twardej obrony, ale wypadło inaczej.

SPRAWA PŁK. TRZASKI – DURSKIEGO1/

Gdzieś około 10-go września [faktycznie 4 września 1939 r. – przypis red.], gdy jechałem swoim wozem służbowo do Prużany w mieście Różana Grodzieńska, leżącym w granicach powiatu Kosów Poleski, znalazłem się przed barykadą z kamieni brukowych u wylotu na szosę słonimską. Po drugiej stronie  barykady zobaczyłem postrzelany z karabinów samochód osobowy, „Chevroletę”, i ciężko rannego kulą karabinową pułkownika dyplomowanego Zygmunta Trzaskę–Durskiego, który był zastępcą Dowódcy IX okręgu Wojskowego Brześć. Obok samochodu leżał zabity strzałem w serce z pistoletu "Vis" komendant miejscowego posterunku, znany mi osobiście Przodownik Policji Kasztelan. Kierowca postrzelanego samochodu, żołnierz, był lekko ranny, draśnięty w głowę i jednocześnie kontuzjowany kulą karabinową. 

Rzecz się miała w ten sposób: pułkownik Zygmunt Trzaska - Durski jako zastępca komendanta – Dowódcy IX Okręgu Wojskowego wizytował tworzące się rezerwowe pułki w Baranowiczach. Wracał przez Słonim do Brześcia. Przed Słonimem jego samochód minął mały prywatny Fiat, który pułkownik Durski ostrzelał z Visa. Pasażerowie Fiata dodali gazu, wpadli do Słonima, zgłosili się z meldunkiem do komendy powiatowej Policji. Wydano niezwłocznie polecenie zatrzymania wojskowego samochodu i wylegitymowania tego co strzelał. Czasu było mało, więc zatrzymanie w Słonimie nie udało się, miejscowych policjantów zatrzymujących samochód pułkownik ostrzelał i ruszył w kierunku przez RóżanęGrodzieńską do szosy Baranowicze – Brześć. 

Wydano telefonicznie polecenia posterunkom Policji w Mieżewiczach i Różanie. Posterunek w Mieżewiczach nie dał rady zatrzymać samochodu, policjanci znowu zostali ostrzelani. W Różanie komendant posterunku Kasztelan spędził Żydów i przy ich pomocy usypał wał z kamieni brukowych wydartych z rynku, przy zakręcie na rynek z szosy słonimskiej. W ten sposób droga została zagrodzona. Rozpędzony samochód pułkownika z szybkością ok. 100 km na godzinę wypadł z zakrętu obok kościoła przy rynku i ledwo zdążył zahamować przy barykadzie z kamieni.

Komendant posterunku śp. Kasztelan z visem w prawym ręku zbliżył się do samochodu, pozostawiając za barykadą 4 policjantów. Gdy z samochodu wyskoczył z visem w ręku pułkownik, Kasztelan przełożył visa do lewej  ręki i zameldował się przepisowo pułkownikowi. Na zapytanie Kasztelana, czy to Pan Pułkownik strzelał w Słonimie i Mieżewiczach, został on z miejsca zabity przez pułkownika strzałem z visa w serce. Wtedy policjanci z za barykady oddali kilka strzałów z karabinów ciężko raniąc pułkownika, lekko kierowcę wozu i uszkadzając limuzynę.

Zarządziłem niezwłocznie  udzielenie  pomocy lekarskiej postrzelonym wojskowym, których zabrano na noszach, postawiłem jednego policjanta na warcie, a sam przeszukałem samochód i osobiste dokumenty pułkownika znajdujące się w jego torbie polowej. Nic specjalnie mi nie podpadło, pouczyłem policjanta stojącego na warcie, że zatelefonuję do sztabu dywizji, i że ma oświadczyć, że nikt w wozie nic nie ruszał.  

Dałem znać telefonicznie do oddziału II-go Sztabu Dywizji, że pułk. Zygmunt Trzaska - Durski jest ciężko ranny w brzuch – stan b. ciężki, oraz zameldowałem o zabezpieczeniu samochodu i udzieleniu rannym pierwszej pomocy. Odpowiedziano mi: zaraz przyjeżdżamy, nikogo do samochodu nie dopuszczać. Stan pułkownika, pomimo pomocy lekarskiej był bardzo zły.Wołał tylko pić – pić i bredził, „dobrze strzelajcie chłopcy, co mój przyjaciel Hitler i Goering powiedzą, że ginę w takiej dziurze, Greto, Greto to wszystko przez Ciebie”. Przy sobie miał pułkownik właściwe dokumenty osobiste i złotą papierośnicę z obrazem wewnątrz wycyzelowanym na czarnym tle kobiety, nagiej blondynki z rozpuszczonymi włosami o typie Niemki. 

Po niecałych 2 godzinach przyjechało 3 oficerów z oddziału II, złożyłem raport, posterunek na warcie stwierdził, że nikt do samochodu nie miał dostępu. W tym czasie postrzelony pułkownik skonał. Oficerowie z II-ki zabrali ciało pułkownika, jego osobiste rzeczy z samochodu i rannego żołnierza. Na miejscu został potrzaskany samochód wojskowy i poległy w służbie  komendant posterunku Różana śp. Kasztelan. Poza słowami pułkownika w gorączce nie było wyraźnych dowodów zdrady, zakazano nam mówić o tym, oficerowie z II-ki oświadczyli, że widocznie pułkownik zwariował. Osobiście nie wierzyłem temu i ogarnęły mnie smutne refleksje na temat tajemnicy wojskowej, tak pilnie strzeżonej w błahych zdawało się sprawach, gdy zastępca dowódcy dywizji okazał się niepewnym, a był to przecież syn zasłużonego legionowego generała Wojska Polskiego [płk. Zygmunt Trzaska – Durski był w rzeczywistości bratankiem generała Karola Trzaski – Durskiego – przyp. red.].

ŁOSIE W KRZAKACH

14 września 1939 r. zgodnie z kartą MOB zgłosiłem się do PKU Prużana o dalsze rozkazy. PKU było już zlikwidowane i ewakuowane. Dowiedziałem się, że w okolicy Prużany są w lasku nasi lotnicy zajechałem do nich, zastałem zamaskowane w krzakach 5  naszych wspaniałych samolotów Łosi. Wylegitymowałem się lotnikom, zapytałem co oni tam robią, może im brakuje paliwa, które mógłbym im dostarczyć i dlaczego nie są na froncie. Jak się okazało paliwo mieli, mieli bomby i co jeść, ale nie mieli broni pokładowej, jak oświadczyli byle jaki samolot niemiecki może ich łatwo zestrzelić, gdyż nie mają żadnych środków obrony. Czekają na rozkazy i dozbrojenie, względnie osłonę przez myśliwce, jeżeli to nie przyjdzie zdecydują się na lot nocny do Rumunii. Nic im niestety nie mogłem pomóc. Obawy moje co do losów wojny pogłębiły się. Samolot Łoś kosztował kilkaset tysięcy złotych przedwojennych, kto zawinił, że samoloty te nie otrzymały uzbrojenia pokładowego?

ROZSTANIE Z KOSOWEM

Z Prużany, gdzie nie było już PKU, wróciłem do domu, w dniu 15 września oddałem do Kasy Skarbowej rozliczenie z  zakupów wojskowych i wpłaciłem w gotówce ponad 60.000 złotych. Uważając że funkcja powierzona mi została zakończona, uzgodniłem ze Starostą Powiatowym Henrykiem Kuroczyckim i Policją, że przejmą ochronę magazynów wojskowych w Niechaczewie, gdyż mam się zgłosić do pierwszego oddziału wojskowego celem wzięcia udziału w Wojnie. Nie chcieli początkowo się na to zgodzić. Z jednej strony mieli rację, gdyż byłem dotychczas odpowiedzialny za magazyn żywnościowy MOB. Z drugiej strony, zgodnie z kartą MOB miałem niezwłocznie zameldować się w oddziale wojskowym, na który pozostając na miejscu nie mogłem liczyć. 

Majątek Mereczowszczyzna (miejsce urodzenia Tadeusza Kosciuszki), w którym mieściło się Starostwo Powiatowe, leżał przy bocznej, mniej uczęszczanej szosie. Tak mi zeszło do 16 września wieczorem. Zdałem w tym czasie magazyny wojskowe pod opiekę Starosty i Policji i wyjechałem w kierunku szosy Baranowicze – Brześć swoim wozem, mając dwa pistolety, sztucer myśliwski „Manlicher Schonauer” z przyśpiesznikiem, bardzo celny karabin i zapas naboi. Zabrałem również żonę i 10 letniego syna Mirosława, trochę rzeczy, coś do jedzenia, z myślą wywiezienia rodziny za Bug.

Przed wyjazdem z Mereczowszczyzny zgłosił się do mnie chłop ze wsi Bieławicze – Bazyli Wałach, posiadacz ogromnego karego konia rysaka, z którym nieraz, gdy były duże śniegi, jeździłem na polowanie. Chłop miał niewyraźną minę, wyglądało, że chce mi coś powiedzieć, o czymś uprzedzić, gdyż żywiliśmy do siebie sympatię i dobrze przy mnie zarabiał. Pyta mnie jak to będzie z tą wojną. „Pana pewnie zabiorą do wojska, a tu zostanie całe mieszkanie i rzeczy. Może by Pan coś mnie dał na przechowanie, u mnie nie zginie”. Powiedziałem mu, że oczywiście niedługo będę w szeregach wojska, walka będzie trudna, ale wierzę, że zwyciężymy śmiertelnego wroga Niemca, i że on tu nie przyjdzie, a mieszkanie moje będzie pod opieką władz. On mi powiada, „no tak, może tu Niemca nie puszczą, ale i druga granica na wschodzie niedaleka i nie wiadomo jak to będzie”. Oświadczyłem mu, że mamy ze Związkiem Radzieckim układ o nieagresji i o tą granicę jesteśmy spokojni, tym bardziej, że Niemcy nie są wcale przyjaciółmi Rosji Sowieckiej. W tej chwili jestem pewien, że Wałach wiedział poprzez komórki komunistyczne o zamierzonym wkroczeniu wojsk radzieckich. W rezultacie chcąc się odczepić dałem mu na przechowanie siodło angielskie.

WŚRÓD SAPERÓW

Z Mereczowszczyzny miałem zamiar jechać szosą na Brześć n/Bugiem i dalej w kierunku Lublina z tym, że zgłoszę się do pierwszego oddziału wojskowego zgodnie z kartą MOB. Na skrzyżowaniu szos z Kosowa z szosą Baranowicze – Brześć, spotkałem w ruchu Łomżyński Samodzielny Batalion Saperów w sile około 800 ludzi, częściowo zmotoryzowany, dowodzony przez zawodowego porucznika Romanowskiego. Zameldowałem się u niego przedstawiając swą kartę MOB, na podstawie której wcielił mię do tego Batalionu. 

Oprócz Romanowskiego był jeszcze w Batalionie tylko jeden oficer podporucznik rezerwy, który nie potrafił zdobyć serca i zaufania żołnierzy (nazwisko uleciało mi z pamięci). Dowódca, por. Romanowski, powszechnie lubiany oficer powiedział mi, że ma z tym podporucznikiem kłopot, żołnierze go nie lubią, musiał go już bronić gdy sobie podpili, bo chcieli go zabić granatem. Starszych dowódców przy batalionie nie było. Byłem w kłopocie, nie znałem się jako kawalerzysta z tym rodzajem broni, nie potrafiłbym zbudować przeprawy lub mostu i wyraziłem to wręcz dowódcy mówiąc, że nie wiem czy dam sobie radę.

W rozmowie z por. Romanowskim dogadaliśmy się, że zna on dobrze mego brata, dypl. majora Wacława Plewako, starszego wykładowcę Centrum Wyszkolenia Piechoty w Rembertowie, który niedługo przed wojną został wyznaczony jako oficer dyplomowany – inżynier saper, na dowódcę szkoły podchorążych rezerwy saperów w Modlinie.2/

Jego żona Kamilla Plewako zgłosiła się na wojnę jako sanitariuszka, a ukończyła ją jako podporucznik czasu wojny w 27 wołyńskiej  dywizji AK. Kiedy transport oficerów przewożonych do Rosji przebywał na postoju w Kowlu widziała rannego męża – uzup. S.P. Pozostała w Kowlu, nauczyła się biegle robić swetry, z czego się utrzymywała i wysyłała paczki żywnościowe bratu do obozu w Starobielsku. Jedna z paczek została zwrócona. Na telegram z opłaconą odpowiedzią telegraficzną, odpowiedziano "Plewako wybył"3/

Por. Romanowski rozproszył moje obawy, powiedział, że rad jest, że się do niego zgłosiłem, bo brak mu oficerów. Ma kadrę podoficerską i żołnierzy dobrze wyszkolonych, a znam przecież dobrze wojsko, regulamin i musztrę kawalerii i piechoty. Batalion zatrzymał się w Niechaczewie na odpoczynek. Por. Romanowski powiedział, że skończyła się mu mapa, brak mu żywności i owsa dla koni i nie wie czy za pieniądze, które batalion posiada, da się te braki uzupełnić. Konie są zmęczone drogą z Baranowicz, gdzie Batalion, który brał udział w wojnie od Łomży, uzyskał uzupełnienia z MOB. Z miejsca przekazałem mu posiadane mapy sztabowe 1:100 000 Polesia i powiedziałem, że kłopotu z żywnością i furażem niema, gdyż mam o półtora kilometra zapasy dla dywizji. 

Nakazaliśmy dalszy marsz batalionu pod magazyny, warta była na miejscu, zawieruszył się tylko gdzieś magazynier, a każde drzwi były zamknięte na dwie duże kłódki i zaplombowane. Nie było czasu, kazałem zerwać kłódki i pobierać prowiant i furaż, słoninę, różnego rodzaju wędliny, konserwy, cukier, sól, mąkę, groch, kaszę, owies a nawet dżemy i konfitury, a również spirytus gorzelny, ten ostatni pod ścisłym wyliczeniem do rąk podoficera prowiantowego. 

Batalion ulokował się i zamaskował w pobliskim lesie, bo był prawie ranek, noc nam zeszła przy pobieraniu zaopatrzenia z magazynów. Żołnierze już nie byli głodni, konie dostały owies, a szykowało się w kuchniach polowych nadzwyczajne śniadanie. Magazyn został zabezpieczony, warty na miejscu. Pobrano moc żywności i furażu, piękne nowe lory na gumach wiozące pontony, pod pontonami miały dużo miejsca. Poza przydziałem oficjalnym żołnierze zaopatrzyli się na własną rękę, zwłaszcza w wędliny i konserwy. 

PO WKROCZENIU SOWIETÓW

Rano po śniadaniu podoficer z nasłuchu radiowego dał nam znać, że wojska sowieckie wkraczają na ziemie polskie. Był to dzień 17 września 1939 r. Po naradzie sztabowej, na podstawie posiadanych już map sztabowych i orientacyjnych rozkazów, wydanych przez dowódcę, 17 września wieczorem batalion poszedł szybkim ubezpieczonym marszem, ze względu na naloty nieprzyjaciela, w kierunku Włodawy, drogami bocznymi przez Iwacewicze, Jaglewicze, skręcając przez Świętą-Wolę do Janowa Poleskiego, Kamienia Koszyrskiego. Na mój samochód, zaliczony do mienia batalionu, posadzono
żołnierza-kierowcę. Porucznik Romanowski zgodził się w drodze wyjątku, że moja rodzina zostanie dowieziona do miejscowości za Bugiem, gdzie już będzie ludność polska. 

Przed wymarszem z Niechaczewa pojechałem motocyklem z przyczepą do magazynów wojskowych. Kazałem zdjąć warty i kłódki i zawiadomiłem okoliczne wsie, że mogą zabierać z magazynów co się tylko komu podoba, gdyż wobec komunikatów radiowych o zajętych już Baranowiczach,  Mołodecznie, Leśnej nie można było liczyć już na prowiantowanie zapasami wojskowymi jakichś innych oddziałów Wojska Polskiego.

Znałem doskonale język rosyjski, gdyż uczyłem się w Mińsku Litewskim w szkołach rosyjskich, gdy tam jeszcze nie było szkół polskich i gdzie ukończyłem cztery klasy gimnazjum rosyjskiego. Sam słyszałem komunikaty o zajmowaniu przez wojska sowieckie, prawie bez oporu, naszych ziem wschodnich. Po zajęciu Mołodeczna tak brzmiał komunikat: „A starosta Protasiewicz iz Mołodieczna sukin syn udrał, tolko pierczatki i kazionnuju pieczat’ na stole ostawił”. Z chwilą wkroczenia na ziemie polskie wojsk radzieckich zmienił się nastrój mas chłopskich, na ogół Poleszucy to naród spokojny, ale gdy nastało „bezkrólewie,” a można pohulać, zaczęły się tworzyć uzbrojone bandy rabujące dwory, urzędy, osadników wojskowych itp., a nawet rozbrajające mniejsze, zdezorientowane sytuacją oddziały wojskowe. Zaczęły się krwawe nieraz porachunki ze strażą leśną, ścigającą kłusowników i broniącą lasy przed
kradzieżą, tzw. defraudacją. Właścicieli majątków i administratorów bandy aresztowały, niektórych zgładziły, aresztowano nauczycieli wiejskich i osadników wojskowych. W tej liczbie znalazł się mój były dowódca z 1920 r., generał w stanie spoczynku Rybak, który w powiecie Kosów Poleski miał osadę wojskową 45 ha, w rozparcelowanym poradziwiłłowskim majątku Alba. 

        WIELKA HAĆ

W nocy z 17 na 18 września Batalion z przyćmionymi światłami szedł w wyznaczonym kierunku w szyku ubezpieczonym. Minęliśmy Iwacewicze, zeszliśmy z szosy. Za wsią Jaglewicze na grobli przecięły nam drogę zwały grubych drzew w ilości kilkudziesięciu. Widocznie w tym kierunku cofał się jakiś oddział minerski Wojska Polskiego i zagrodził w ten sposób drogę, uważając, że wycofywał się ostatni. Zagroda była solidna, ale nie dla naszego batalionu, poszły w ruch motorowe piły, kloce przecięte zwalono obok drogi w bagno. Poszliśmy dalej, ale parę godzin zleciało. Przed odmarszem na tejże drodze i grobli, obejście której ze względu na bagno nie było możliwe, zwaliliśmy, przy pomocy przywiązanych do drzew kostek trotylu i zapalarki około 100 grubych drzew. Głośny jeden wybuch i grobla została skutecznie za nami zatarasowana. Drzewa miażdżone przy odziomkach siłą wybuchu upadły
na groblę czyniąc ją na długo nieprzejezdną.

Przez noc uszliśmy około 30 km. Stanęliśmy na dzień i zamaskowaliśmy się w lesie. Tu nasz dowódca otrzymał meldunek od miejscowej katolickiej ludności (katolicy uważali się za Polaków), że we wsi Wielka Hać, pod Świętowolą w odległości 15 km od nas aresztowano i pobito miejscowych nauczycieli, leśników i osadników i że trzyma się ich w areszcie. Otrzymałem rozkaz wziąć pluton wojska, jeden ręczny karabin maszynowy, załadować w dwa zarekwirowane autobusy, dotrzeć do wsi Wielka Hać, zwolnić i zabrać aresztowanych. Powiedziałem: „Rozkaz, ja tam bym zrobił porządek”. Na to dowódca: „Kolego żadnych rozpraw, ściśle wykonać rozkaz, zabrać i przywieźć aresztowanych”. Dojechaliśmy w kłębach kurzu drogą boczną do wsi Wielka Hać, która rozbudowana „na grądzie” w poprzek drogi do Telechan ciągnie się ponad kilometr i ma około 200 zabudowań. Zastaliśmy w jednej z chat stłoczonych blisko 20 osób aresztowanych, niektóre osoby ze znakami pobicia. Zwalniamy ich oczywiście, kobiety płaczą – lokujemy ich w autobusach. We wsi tylko kobiety i dzieci i nie ma się z kim dogadać. Nie chcę i nie mogę zostawić bezkarnie pobicia aresztowanych, a we wsi – jak na lekarstwo – żadnego chłopa.

Decyduję się wbrew rozkazowi, zawsze miałem coś we krwi z watażki, ukarać chłopów. Na małym niby ryneczku kładę obsługę ręcznego karabinu maszynowego. Resztę żołnierzy rozsypałem wzdłuż ulicy w tyralierę po około 15 m od siebie, dałem rozkaz: „Zapałki w rękę i po garści słomy, bez rozkazu nie palić”. Obskoczyły mnie z płaczem baby, proszą żeby nie palić wsi. A ja na to – a co wy zrobiliście, że chłopy się pochowały. Dałem 15 minut na zebranie się chłopów na ryneczku, inaczej wieś całą spalę. W ciągu 10 minut zebrało się na tym ryneczku ponad stu chłopów, kazałem im stanąć przed karabinem maszynowym. Złość mnie wzięła, wiązał mnie ścisły rozkaz dowódcy, żeby nie wyciągać konsekwencji – bo to nasi obywatele choć głupi i otumanieni. Stanęłem przy erkaemie i dałem rozkaz: „Na kolana”. Cała gromada klęknęła, żegnali się po katolicku i prawosławnemu na tzw. figę, nie wiedzą czy będą żyli. Następny mój rozkaz: „Trzy razy niech żyje Polska krzycz”. Odzywają się nieskoordynowanie „Niech żywie Polsza”. „Nie tak, wróć”, podałem ręką takt, „niech żyje Polska”, gromada sprawnie huknęła stojąc na kolanach – trzy razy.

„Wstać”, zacząłem gadkę, „Co wyście, kobyle dzieci, zrobili. Porwaliście się na matkę ojczyznę. Co zrobili złego wam nauczyciele, że wam dzieci uczyli. Za co pobiliście do krwi tą młodą nauczycielkę, córkę chłopa z pod Krakowa, pierwszy rok uczącą, która dla chleba do was przyjechała. Za co pobiliście gajowych, czy myślicie, że lasy będą bez ochrony, oni spełniali tylko swoje obowiązki. Czy wam było w Polsce źle – płaciłeś jeden z drugim po 30 zł podatku gruntowego i nic więcej, a dwa razy tyle otrzymywałeś od państwa zapomóg, żeście biedni. Za carskich czasów wasze rodziny miały jedne buty w chacie i kolejno w zimie wychodziliście z chaty, za czasów Polski każdy ma buty, wasze córki mają po kilka par bucików, jedwabne pończoszki, ładne sukienki. Opasasz jeden z drugim po dwa byki rocznie w lasach państwowych i sprzedajesz za kilkaset złotych. Skarmiasz dwa do trzech wieprzy, jednego dla siebie a dwa na sprzedaż. Nie mieliście głodu, zachciało się wam zmiany i nowej władzy. Za ten bunt wobec ojczyzny, której jesteście szanowanymi obywatelami – mówi się do was przez „pan”. Sadza się w urzędach na krzesłach – należałoby was co dziesiątego rozstrzelać, a to może na mój rozkaz was spotkać. Uwzględniając waszą głupotę darowuję wam w imieniu Najjaśniejszej Rzeczpospolitej waszą zbrodnię. Czekacie na nową władzę, będziecie ją niedługo mieli, zobaczycie jak wam się spodoba. Krzyczeliście na mój rozkaz Niech żyje Polska, wiem że przyjdzie taki czas, że z dobrej woli będziecie tak krzyczeć i prosić Boga by ona – matka wasza do was wróciła i wróci, ale przeżyjecie niewesołe chwile i przekonacie się. Do wozów, odjazd.”

Po powrocie zameldowałem dowódcy wykonanie rozkazu, gdy zapytał o szczegóły, poszerzyłem relację jak wyżej, był zadowolony i śmiał się. Nieraz przychodziły mi do głowy refleksje na tym tle, doszedłem do wniosku, że porucznik Romanowski miał większy rozum polityczny. O ile bym wbrew rozkazowi pokarał chłopów, mieliby do Polski żal, niesłuszny zresztą. Wyobrażałem sobie, że po latach rządów rosyjskich dziś chętnie krzyczeliby „Niech żyje Polska”. Władze radzieckie wygnały chłopów do poszerzania szos, masowego wyrębu lasów, przymusowych dostaw mięsa, mleka, jaj, zboża, no i gospodarki kołchozowej, która w możliwościach Polesia jest utopią.

        NALOTY

Poszliśmy dalej, przeważnie nocami, bo w dzień były stałe naloty lotnictwa niemieckiego, które strzelało do wszystkiego co żywe: pastuchów przy krowach, pojedynczych pieszych cywilnych osób, do kobiet pracujących w polu. Na dzień stawaliśmy w lesie dobrze maskując nasze pozycje. Wraże samoloty krążyły nad nami całe dnie, a przeważnie do południa na chybił trafił bombardowały lasy. Raz tylko przypadkiem koło godz. 11.00 trafili na nas zabijając kilka koni, raniąc paru żołnierzy i niszcząc część sprzętu.

W tym czasie nasz batalion dogonił mały fiacik. Zgłosił się do mnie jeden z tego wozu, przedstawiając dokumenty kapitana rezerwy, odznaczonego w 1920 r. krzyżem Virtuti Militari i Krzyżem Walecznych. Oświadczył, że jest kierownikiem kasy chorych, bodajże z Grudziądza, jako oficer nie powołany do wojska wycofał się na wschód. Bał się jechać samotnie, żeby go jaka banda nie napadła i prosił o zezwolenie na jazdę przy batalionie. Kazałem mu zaczekać, gdyż to nie zależało ode mnie i z jego dokumentami zameldowałem się u dowódcy Romanowskiego, przedstawiając mu do decyzji prośbę tego kapitana. „No cóż” – powiedział Romanowski, „w tych warunkach, choć to nie regulaminowo, myślę że trzeba uwzględnić jego prośbę – ma Pan jakie zastrzeżenia?” Odpowiedziałem, że trudno tu mieć jakie zastrzeżenia, ale ma rude włosy, jak wiewiórka. „Po kolorze włosów nie będziemy sądzić. Trzeba koledze pomóc” – dowódca wyraził zgodę.

Kapitan wraz z kierowcą wozu włączył się w kolumnę transportową. Jadł z nami korzystając z kuchni polowej. Okazał się dosyć towarzyski. Zapytywał czasami gdzie będziemy mieli postój dzienny, gdyż fiat to maszyna szybkoobrotowa i wolna jazda niszczy wóz, więc wyskakiwał nieraz naprzód i czekał aż go dogonimy. Na jego pytanie o postój dowódca, a zdaje się i ja raz podaliśmy mu przyszłe miejsce postoju. Maskowaliśmy nasz batalion jeszcze lepiej na postoju, ale coś się zepsuło. Lotnicy niemieccy coraz częściej odnajdywali nasz batalion. Bombardowali celnie i to wcześnie z rana o godz. 7.00 lub 8.00, gdy staliśmy w południowej stronie dużego lasu, to południe, gdy we wschodniej – wschód.

Napsuli nam dużo: ludzi rannych, wiele koni, tak że przyszło do skrócenia taborów i pozostawienia zbędnego sprzętu (kredensu: talerze i inne, które zakopaliśmy). Miejsca gdzie w dzień biwakowaliśmy normalnie otaczały straże, nikt nie mógł wychodzić poza linie wart, poza oficerami i szefem batalionu, oraz rozprowadzającym warty. Nauczeni doświadczeniem przestaliśmy udzielać informacji, gdzie rozbijamy biwak rankiem. Skutek – dość celne bombardowanie z powietrza, ale spóźnione o parę godzin. Wreszcie na następnym biwaku szef batalionu koło godziny 5 rano wyszedł poza linię wart, widzi że nasz rzekomy kapitan rozłożył małą walizeczkę i podaje po niemiecku, mając słuchawki na uszach, koordynaty postoju. Dopadł go – ogłuszył jednym uderzeniem visa, gwizdek, przybiegła warta i dostarczyła „pana kapitana” w stanie zamroczenia wraz z radiostacją.

Z miejsca został zatrzymany kierowca jego wozu i złożony sąd wojenny. Dowódca nie lubił takich spraw, kazał mi przewodniczyć. Dobrałem szefa batalionu i żołnierza do składu sądu, przedstawiono obwinionych. Nasz „rzekomy kapitan” wobec przygniatających dowodów jego szpiegowskiej działalności, gdy złapany został na gorącym uczynku zaniemówił. Zapytywany przez sąd oświadczył butnie, ale po niemiecku, że jest hauptmanem armii niemieckiej i wykonywał zlecone mu zadanie, po polsku nie będzie rozmawiał.

Przesłuchany kierowca jego wozu okazał się również Niemcem, niemieckim żołnierzem, zeznał z jakiej jednostki pochodzi, prosił o uznanie go za jeńca wojennego. Sąd wyjaśnił mu, że to niemożliwe, gdyż działał podstępnie i nie w mundurze pomagając szpiegowi i musi za to ponieść konsekwencję. Wyrok był jednomyślny – rozstrzelać i z miejsca został wykonany. Pozostał w batalionie zdobyczny samochód Fiat, radiostacja i parę pistoletów z amunicją po szpiegach. Lotnictwo niemieckie straciło cel, błąkało się nad lasami bezskutecznie – jakiś czas mieliśmy spokój.

        KOMUNIŚCI NA NIEBIE I ZIEMI

Szliśmy dalej w szyku ubezpieczonym. Lotnictwo niemieckie już nas nie atakowało, gdyż z chwilą wkroczenia wojsk radzieckich na tereny Polski ustały ich loty, widocznie przewidziane to było w pakcie Mołotow – Ribbentrop. Umożliwiło to nam marsz dzienny, co przyśpieszyło posuwanie się batalionu. Marsz był ciężki. Wrzesień bez kropli deszczu, ciężkie tereny i tabory batalionu z pontonami, przęsłami mostowymi i sprzętem technicznym, samochody, ciągniki i trakcja konna rozciągnięta w linii przekraczającej nieraz 2 km, a kłęby kurzu wprost utrudniały widoczność. Musieliśmy być w ciągłym ruchu.

Należało dopilnować by ruch był ciągły, nie zatrzymywany gdy coś nawalało. Przeważnie jeden z nas dowódców wyprzedzał marsz, tak aby jeden był w środku lub przy końcu kolumny marszowej. Nad nami towarzyszyły w marszu obserwacyjne samoloty sowieckie, dwupłatowce z gwiazdami, tak zwane kukuruźniki. Samoloty te latały nisko, mogły być łatwo zestrzelone z broni maszynowej, ale nas nie zaczepiały, więc nie zachodziła potrzeba obrony.

W tych warunkach por. Romanowski pewnego dnia wyskoczył przed kolumnę marszową motocyklem z przyczepą mijając  ubezpieczenie czołowe. Posłyszeliśmy strzały z broni maszynowej i karabinów. Za chwilę dowódca wrócił, gdyż został ostrzelany, gdy dojeżdżał do jednej wsi poleskiej, gdzie było zgrupowanie bandy, która nie wiedziała, że za motocyklem postępuje cały batalion.

Otrzymałem rozkaz spacyfikowania wsi. Wieś została spalona. Padło kilkudziesięciu bandytów z bronią w ręku, byli ranni z pośród ludności cywilnej, czego nie dało się uniknąć. My strat w ludziach nie mieliśmy. Po przejechaniu ok. 10 km wkraczamy do następnej wsi, ubranej w czerwone flagi i bramy triumfalne, na jednym z podwórek trzy samochody osobowe przystrojone w czerwone proporczyki. Wydałem rozkaz aby zabrać te samochody, trzech żołnierzy – kierowców pośpiesza do samochodów, podjeżdżam i ja. Sprawa się wyjaśniła, te prywatne wozy zostały zatrzymane przez uzbrojoną bandę. Właściciele zgłaszają się do mnie z prośbą o nie rekwirowanie samochodów, nasi kierowcy już siedzą w wozach bardzo zadowoleni. Jeden z tych właścicieli wozów, znajomy mierniczy Gąsiorowski rodem z Lublina, poznał mnie i mówi: „Jak to dobrze, że to pan, panie poruczniku”. Oczywiście zwolniłem wozy, a właściciele ruszyli w dalszą drogę. Wieś oporu nie stawiała, więc uszło to jej na sucho.

Ruszyliśmy dalej. Do kolumny marszowej dołączyły drobne oddziałki różnych rozbitych formacji wojskowych, w tym kolumna spieszonych marynarzy Pińskiej Śródlądowej Marynarki Wojennej, których monitory uległy po wkroczeniu wojsk radzieckich częściowemu zniszczeniu i samozatopieniu. Nadleciał zwiadowczy samolot sowiecki, sypał ulotki wzywające nas do złożenia broni. Marynarze bez rozkazu, gdy byliśmy w marszu przez wieś, oddali do samolotu szereg strzałów karabinowych, niecelnych. Samolot nabrał wysokości, puścił parę serii z broni pokładowej dowej, raczej dla postrachu i obłożył wieś bombami zapalającymi małego kalibru. Wystarczyło. Wieś kryta słomą wnet płonęła, płacz kobiet i dzieci: „a mojeż wy moskałyki czahosz wy tutki priszły” (na Polesiu od czasów carskich na wojsko gwarowo mówiło się „moskały”).

Kazałem saperom ratować dobytek w palących się chatach. Widziałem jak żołnierze wyciągają z pożaru posagowe drewniane kufry na kółkach, wynosili dzieci, opiekowali się kobietami, wyprowadzali krowy i konie z palących się obór i stajen. Część saperów pod wodzą niezmordowanego starszego sierżanta – szefa batalionu łamała i rozrywała płoty plecione z chrustu, lub zwalała zagrożone pożarem zabudowania, by nie dopuścić do rozszerzenia się pożaru.

naniesione w serwisie internetowym Google Maps
         Trasa przemarszu batalionu saperów pod dowództwem por. Edmunda Romanowskiego (4) od Berezy Kartuskiej do Włodawy
         naniesiona w serwisie internetowym Google Maps


        UWOLNIENIE MOŁODOWA

W dalszej drodze dowódca otrzymał meldunek, że w majątku Mołodów położonym o około 15 km w bok od kierunku marszu broniło się przeciwko ogromnej bandzie chłopskiej 25 żołnierzy Wojska Polskiego. Trzeba by im pomóc, ale to opóźni marsz, co groziło ogarnięciem nas przez posuwające się oddziały radzieckie, z którymi nie mieliśmy zamiaru walczyć, gdyż w zasadzie nie byliśmy z nimi w stanie wojny. Zdecydowaliśmy, że nie możemy ich pozostawić, gdyż doszło tam do walki i bez pomocy zginą. Otrzymałem rozkaz dotrzeć w straży przedniej do majątku Mołodów i nawiązać kontakt z oddziałem wojskowym.

Przed Mołodowem spieszyłem swój oddział liczący około 30 ludzi i w marszu ubezpieczonym dotarliśmy do czworaków. Strzałów nie było słychać. Z czworaków wypada po-miejsku, z warszawska ubrana pani. Z jej relacji wynikało, że od kilku dni w pałacu mołodowskim bronił się oddział wojska. Spytałem, czy jest dojście do dworu. Twierdziła, że jest. Poprosiłem, żeby pobiegła do dowódcy tego oddziału i uprzedziła, że zbliża się pomoc, by uniknąć możliwego nieporozumienia.

Posuwaliśmy się za nią szybko i wkroczyliśmy przed pałac. Na płytach kamiennych wyściełających podjazd do pałacu siedziało lub klęczało kilkadziesiąt bab i starych chłopów przed wystawionym na tarasie ręcznym karabinem maszynowym. Przywitałem się z dowódcą oddziału, sytuacja wyjaśniła się. Dowódca IX Okręgu Wojskowego gen. Franciszek Kleeberg na wieść o szerzących się rozruchach na wsi wysłał podporucznika i 25 żołnierzy, żeby ewakuować właściciela Mołodowa, staruszka, naszego emerytowanego ambasadora w Londynie, Konstantego Skirmunta (1866-1951).

Po wkroczeniu oddziału do Mołodowa, banda z kilku tysięcy ludzi zamknęła odwrót i zaatakowała z karabinów, a nawet broni maszynowej, wspomniany oddział. Napad kilkakrotnie został odparty z dużymi stratami napastników, ale wyjścia z poza murów nie było. Banda nie ponawiała napadów, a nie chciała być bezczynna, gdy inni rabowali okoliczne dwory. Część bandy została na miejscu, a reszta udała się na rabunek. Widząc to dowódca oddziału zrobił wypad na wieś, zabrał jako zakładników kobiety, starców i zagroził, że zostaną rozstrzelani o ile napad się powtórzy.

Kazałem szykować się do drogi. Miejscowa służba nie chciała zaprzęgać, ale z wojskiem wybiegi na nic. Poszły w ruch kolby i niezwłocznie zajechały kareta w cztery konie i wozy drabiniaste wyłożone słomą. Siostry zakonne, którym miał Skirmunt przekazać po śmierci majątek na klasztor, poczęstowały nas kanapkami i winem. Nie było czasu na odpoczynek. Wysłałem meldunek do dowódcy, a żołnierze naszego oddziału wypili po szklance wina i zjedli po kanapce. Oficer broniący Mołodowa ubezpieczał ewakuowanych.

Wrócił mój łącznik z rozkazem, że mamy pacyfikować wieś Mołodów. Ja z szefem batalionu uderzyliśmy na wieś od czoła. Ruch batalionu został wstrzymany, a cała zbędna przy taborach siła, ok. 600 ludzi, otoczyła z dwóch stron Mołodów. Atak nasz szedł na wieś od czoła, w niedużej sile, a więc wyglądał na niegroźny. Z wieży cerkwi zaczął nas ostrzeliwać ręczny karabin maszynowy a ze wsi odezwały się pojedyncze strzały karabinowe. Zostaliśmy ostrzelani na otwartym polu rozrzuceni w tyralierę. Wykorzystałem naturalną osłonę toru kolejki wąskotorowej, ściągnąłem za nią tyralierę, skosem zbliżyliśmy się do wsi. Otworzyliśmy spoza niej ogień na cerkiew – i natarcie zamilkło. Za osłoną toru podeszliśmy pod wieś, rozsypani przy plecionych z chrustu wysokich płotach. Część zabudowań wkomponowana w płoty zagradzała drogę. Podałem komendę: „Bagnet na broń” i tyraliera rozluźniła się, szukając przejść.

W ten sposób szef batalionu i ja rozeszliśmy się i wyłoniliśmy się już we wsi po przejściu pierwszej linii zabudowań, w odległości ok. 150 m. Widziałem, że do szefa batalionu, uzbrojonego w pistolet vis i parę granatów celował z ok. 100 m ze sztucera myśliwskiego herszt bandy, obwieszony jak choinka w pistolet, lornetkę, trąbkę myśliwską, torbę, mapnik. Szef batalionu nie strzelał, bo zaciął mu się vis. Miałem dalej do tego bandyty, ale musiałem ratować szefa. Otwarłem nieskuteczny ogień z mego pistoletu waltera 7.65. Odwróciłem w ten sposób uwagę bandyty od szefa. Herszt zrobił zwrot w prawo w moim kierunku i celował do mnie. Szło to mu niesporo, sztucer w jego ręku chwiał się na wszystkie strony, albo nie umiał, albo od rana pijany. W tym czasie widząc, że ja z kolei jestem zagrożony, szef rysimi skokami zbliżył się do bandyty, po drodze usuwając zacięcie visa, i jednym strzałem położył go trupem. Dwa strzały do mnie na szczęście były niecelne.

Pomimo straty herszta banda dalej strzelała, a kula obcięła bagnet na lufie jednego z karabinów. Wydałem rozkaz „palić” i za chwilę wieś i cerkiew stały w płomieniach. Skokami posuwaliśmy się naprzód, a pożar za nami. Odzywały się strzały naszych oddziałów bocznych, które w międzyczasie zamykały okrążenie, a bandyci uciekali. Byliśmy w pół wsi, niedaleko szkoły. Spotykała nas tam grupa kobiet z katolickimi obrazami w ręku, mówiąc: „my jesteśmy Polacy, nie palcie wsi”. Akcja wyglądała na skończoną. Dałem rozkaz by tłumić pożar, rozrywać i walić nie objęte pożarem zabudowania, żeby przerwać linię ognia. Żołnierze i część miejscowej ludności bez broni włączyła się do akcji (a żar jak sto diabłów, wszystko łatwopalne) i powoli pożar zlokalizował się.

Rezultat to pół wsi spalone. Zabito we wsi ok. 10 bandytów, a około 20 z bronią w ręku ujęto i już rozstrzelano. Z naszej strony zginął nielubiany podporucznik, otaczający wieś z lewej strony. Kula w głowie, długo się nie męczył. Rannych nie mieliśmy. Ostrzał boków przez bandę zajętą walką z nami bardzo nieznaczny, kto wie czy to kula wroga pozbawiła życia tego podporucznika?

                JANÓW POLESKI I CZOŁGI

Po pogrzebie żołnierskim podporucznika poszliśmy dalej. Wieczorem kolumna marszowa wkroczyła do Janowa Poleskiego, ze mną na czele. Miasto oświetlone elektrycznością i warunki bezpieczeństwa nie zachowane. Na rynku cywil z czerwoną opaską na lewym ramieniu i z karabinem. Powiedział, że jest milicjantem, Żyd. Spytałem, dlaczego światła się pałą a on odpowiedział „to pan porucznik nie wie – już po wojnie”. Zabrała go żandarmeria pod zarzutem nielegalnego posiadania broni w czasie wojny, odprowadzili go, rozprawa krótka, słyszałem strzał karabinowy. Daliśmy rozkaz wygaszenia świateł, który nadal obowiązywał.

Krótki wypoczynek w nocy, przed świtem ruszyliśmy dalej. Eskortowały nas zwiadowcze sowieckie samoloty, zrzucały ulotki wiadomej treści: „Składajcie broń – poddawajcie się. Siły Czerwonej Armii idą za wami, nie ujdziecie.” Ognia do nas nie otwierały. Przekroczyliśmy Kanał Królewski (Dniepr – Bug) budując na nim przeprawę i podminowując ją. Ścigały nas czołgi sowieckie, które przeszły Kanał Królewski, i były już na brukowanej grobli. Czerwonoarmiści krzyczeli „brosaj orużje”, a grobla otoczona bagnami. Nagle wylatuje w powietrze z tyłu za czołgami przeprawa na Kanale Królewskim i druga przeprawa poza nami, na jakiejś rzeczce, odnodze Prypeci. Czołgi zostały na grobli bez możliwości dalszego posuwania się – Polak tak prędko broni nie składa. Zaskoczenie zupełne, do nas z czołgów nie strzelają.

ROZBROJENIA W LUBIESZOWIE

Przyśpieszyliśmy marsz o ile można, dotarliśmy do miasteczka Lubieszów – tu było pełno wojska z różnych rozbitych oddziałów: piechota, ułani, artyleria. Niezbędny był wypoczynek. A całą noc trwały narady dowódców poszczególnych broni, co dalej robić. Nie byli na razie, oprócz naszego batalionu, podporządkowani rozkazom gen. Kleeberga i sami chcieli stanowić o swoim losie. Każdy chciał dowodzić. Pułkownikowi z piechoty artylerzyści i ułani nie chcieli się podporządkować. Nad ranem dotarł do nas i innych oddziałów wojskowych w Lubieszowie fatalny rozkaz dowództwa o rozbrojeniu, wobec niemożności obrony na dwa fronty. Ja uważałem, że nie trzeba ogłaszać takiego rozkazu, a por. Romanowski nie zgodził się: „wyłazi z kolegi rezerwista, rozkaz jest i musi być ogłoszony”. Pomyślałem – ogłaszaj, a ja postaram się go odwołać.

Rano, gdzieś po 22 września cały batalion stał w szyku pieszym. Dowódca łamiącym się głosem ogłosił rozkaz. Miał łzy w oczach, a mnie ściskało coś za gardło. W batalionie jak makiem siał. Żołnierze oniemieli, nie tego się spodziewali. Podniosłem rękę do góry – uwaga, zabieram głos. „Koledzy żołnierze, kochany nasz dowódca odczytał wam rozkaz sztabu generalnego – niestety prawdziwy (w rzeczywistości – rozkaz gen. Smorawińskiego – uzup. S.P.). Nasi dowódcy widocznie nie znają sytuacji, nie wiedzą o niebezpieczeństwie rozbrojonego żołnierza w warunkach wrogiego nam w tej chwili Polesia. Mamy za sobą bohaterskie walki od Łomży po Baranowicze i Lubieszów, nigdy nie załamaliście się. Mamy kasę batalionu, amunicję, zapasy żywności, nikt nam nie może, póki jesteśmy jednostką zwartą, zagrozić. Macie prawo zastosować się do rozkazu, ja broni nie składam. Pójdziemy na tereny polskie, jeżeli nie będzie szans dalszej walki tam się rozbroimy i przechowamy broń – przyda się – Jeszcze Polska nie zginęła! Na moją komendę batalion baczność spocznij! Do złożenia broni wystąp!”.

Batalion stał w szyku ani drgnął. Wysunął się jeden plutonowy, speszony postawą kolegów, jąkał się: „Panie poruczniku ja z tych stron, wrócę do domu”. „Panie szefie proszę zabrać mu karabin i ładownicę, może odejść – powiedziałem. Padła komenda Romanowskiego: „Batalion Baczność! Dziękuję wam chłopcy za waszą postawę, zarządzam dalszy wymarsz”.

DO BUGU

Gdy Batalion jak dawniej, sprawnie i w porządku  ruszył dalej w szyku ubezpieczonym na kierunek Kamień Koszyrski – Włodawa, na nowy bój z wrogiem, nie przyjmując do wiadomości rozkazu o rozbrojeniu, po prawej ręce drogi leżał cały wał sortów mundurowych: mundurów i płaszczy i ustawionych w kozły karabinów – niestety polskich, które zostawiła rozbrojona piechota z oddziałów, co się rozbroiły i rozproszyły w Lubieszowie.

Szliśmy dalej w dzień bocznymi drogami. Gdzieś między Lubieszowem, a Kamieniem Koszyrskim dogoniła nas cała kolumna samochodów osobowych. Byłem na środku kolumny marszowej. Żołnierze siedzieli po ośmiu z karabinami na każdej lorze, uśmiechali się do mnie, gdy ich przepuszczam obok siebie, lustrując czy wszystko było w porządku. Wiedziałem, że byli jednomyślni ze mną, że mnie wierzyli, że zdobyłem ich zaufanie. Kolumna marszowa zbliża się do końca. Zanim wsiadłem na ostatni wóz zwróciłem się w kierunku nadjeżdżających samochodów osobowych, podnosząc rękę do góry. Nakazałam wstrzymanie ich dalszego posuwania się. W samochodach, przeładowanych różnymi rzeczami i bambetlami, oficerowie i ich rodziny.

Z zatrzymanej kolumny samochodów osobowych wyskoczył jakiś nieznany mnie generał z krzykiem do mnie: „dawać drogę”. „Nie mogę Panie Generale, droga wąska, lory zajmują całą drogę, po bokach rowy”. Błysk zdumienia w oczach generała, śpieszył się, ręka jego chwyciła za kaburę pistoletu... Wtem jeden ruch i żołnierze batalionu, bez komendy, z przejeżdżających ostatnich wozów kolumny obniżyli lufy karabinów w kierunku generała. Już po krzyku, samochody osobowe poczekały. Za pół godziny batalion wkroczył na szerszą drogę i przepuścił obok naszej zwartej jednostki sznur samochodów z dowództwem uchodzącym z Pińska. Zasalutowałem przejeżdżającemu generałowi, który nie raczy oddać nam honorów. Na następnym postoju otoczyli mnie żołnierze, dali do zrozumienia, że byli ze mną, że niechby generał próbował użyć broni ... ale jucha się uląkł, aż zbladł.

Jeszcze noc, postój, normalne porządki. Znalazło się wyższe dowództwo naszego batalionu – pułkownik Szubert (4), który jeździł po rozkazy do generała Kleeberga. Zwrócił uwagę por. Romanowskiego na niedopuszczalność osób cywilnych w batalionie. Chodziło o moją rodzinę. Wezwał mnie do siebie, dał rozkaz ulokować gdzieś rodzinę, bo idziemy w bój. Uzyskałem jego zgodę, aby rodzinę zostawić po przejściu Bugu.

W drodze, po należytym ubezpieczeniu, przekroczyliśmy zbombardowaną szosę Kowel – Ratno – Brześć. Poszliśmy przez Szack. Nasz batalion na czele pochodu miał budować przeprawy. Wróciło ubezpieczenie czołowe, zameldowało, że w Szacku są trzy duże czołgi, a droga odcięta. Zatrzymałem batalion w lesie i z lizjery lasu lornetowałem przedpole. Na skrzyżowaniu dróg w Szacku trzy czołgi – nie polskie, posłałem meldunek do dowództwa. Za parę minut podjechały trzy nasze armatki przeciwpancerne. Odległość od czołgów wynosiła do 800 m, nas w lesie nie było widać. Trzeba było otworzyć drogę, bo szła dywizja. Cel na wprost – wyraźny, armatki przeciwpancerne wspaniałe, celne i szybkostrzelne, po dwa czy trzy strzały, raz w wieżę, raz w motor, koniec. Wraki płoną, ciągniki naszego batalionu ściągnęły zawalidrogi. Jacyś ułani uganiali się po łąkach za uciekającymi cywilami, uzbrojonymi w karabiny, z czerwonymi opaskami na rękach. Połapali, prowadzili ich przed końmi, rozbrojonych, było ich ze dwudziestu. Postawili ich nad rowem – seria z taczanki kawaleryjskiej ...

Około jeziora Świtaź podeszliśmy do Włodawy, most drogowy na Bugu był zerwany, stał tylko kolejowy. Saperzy wyścielili most kolejowy deskami z pobliskiego tartaku Tomaszówka. Tak przekroczyliśmy Bug. Wozy z pontonami zjechały na brzeg rzeki. Nie było czasu na spoczynek, saperzy budowali most pontonowy na Bugu, robota wrzała. We Włodawie postój, batalion uzupełnił zapasy. U Żydów kupiło się kilka beczek solonych śledzi, papierosy, chleb, resztę mamy ze sobą. Kucharze wydali ciepłe śniadanie z dodatkami racji spirytusu dla budujących most pontonowy i przemoczonych.
-----------------------------------------
1/ O okolicznościach śmierci płk. dypl. Zygmunta Durskiego ukazał się artykuł Piotra Cichorackiego w Przeglądzie Historyczno-Wojskowym nr 12 (63)/2 (235), z 2011 r. str. 223-232.
Oczywiście Marian Plewako nie znał tego artykułu, bo wspomnienia napisał 40 lat wcześniej, a zmarł w Giżycku w 1972 r. – przyp. red.

2/ Na rozkaz Szkoła Podchorążych Saperów wymaszerowała z Modlina pod Kowel, a następnie w większym zgrupowaniu płk Leona Koca na Lubelszczyznę. We wschodniej części grupy płk Zieleniewskiego dowodzonej przez płk kawalerii Płonkę batalion szkolny saperów brał udział w ataku 29.IX.1939 na straż tylną VII Korpusu armii niemieckiej w Dzwoli, między Janowem Lubelskim a Biłgorajem, z zamiarem przebicia się przez San. Zażarta bitwa z zagonami pancernymi Niemców przyniosła ogromne straty Niemcom, brat mój został ranny. Po drodze do szpitala wzięto go do niewoli sowieckiej – przypis autora wspomnień

3/ korespondencja od mjr Wacława Plewako i „Glosa” do tej korespondencji pióra dr Witolda Wasilewskiego zostały opublikowane w naszym czasopiśmie,
zob. Merkuriusz Towarzystwa Plewaków, nr 2 z 2008r., ISSN 1898-8970 http://dziedzictwokresowe.plewako.eu – przypis red.

4/ zob. Maciej Krzysztof Tchórzewski: Ośrodek Sapersko Pionierski 18. Dywizji Piechoty, 2014 r.,
artykuł zamieszczony na https://historialomzy.pl/osrodeksapersko-pionierski-18-dywizji-piechoty/  – przypis red.

Opracował i śródtytuły dodał
Stanisław J. Plewako, syn autora