ppor. mar. Gustaw Plewako

Na okrętach Marynarki Polskiej i Royal Navy
Rozdział: ORP „GARLAND” W KONWOJU PQ 16 (skrót)

    Krzyknąłem na marynarza wachtowego, aby pomógł mi wnieść graty i poszukał oficera służbowego. Za chwilę przyszedł porucznik Antoni Tyc, któremu wyjaśniłem, kim jestem i poprosiłem, aby zaprowadził mnie do dowódcy. Po drodze wyjaśnił, że dzisiaj się mnie spodziewali, jutro rano bowiem ruszam w konwoju do Murmańska.

    W kabinie siedział starszy człowiek w stopniu komandora, w półmroku widziałem pomarszczone czoło i siwiejące włosy. Powstał, przywitał się i oświadczył: — Cieszę się bardzo, panie poruczniku, że jest pan na okręcie. Mamy tu pewne kłopoty, w każdym razie dwóch oficerów dzisiaj zmustrowuje. Jak panu na pewno już wiadomo, idziemy w konwoju do Murmańska. „PQ 16", jutro rano wychodzimy na punkt zbiorczy pod Islandią. Poinformowano mnie, że ma pan dobrą praktykę artyleryjską, służył pan na pancerniku „Queen Elizabeth" i lotniskowcu „Formidable", a ostatnio w eskorcie konwojów do Afryki na HMS „Fishguard". Oficer służbowy odprowadzi pana i wskaże kabinę. (…)

    Dla uświadomienia sobie danych taktycznych podaję krótką charakterystykę kontrtorpedowca ORP „Garland". Był to średniej klasy kontrtorpedowiec typu „G" zbudowany w Anglii w latach 1934-1936. Wymiary 98,5x10x2,6 metra. Wyporność bojowa około 2000 ton, uzbrojenie: cztery działa kaliber 120 milimetrów, jedno działo na śródokręciu 75 milimetrów, dwa działka 40-milimetrowe oraz sześć oerlikonów. Okręt ten miał dwie poczwórne wyrzutnie torpedowe i komplet bomb głębinowych. Moc maszyn 34 000 KM, turbiny parowe Parsonsa, maksymalna prędkość 35 węzłów. Przy zapasie paliwa 144 ton zasięg pływania 6000 mil morskich, stan załogi 145 osób. (…)

    Piętnastego maja 1942 roku o godzinie ósmej ORP „Garland" wyruszył z bazy Greenock w następny rejs. Tym razem na północną trasę podbiegunową z konwojem do Murmańska. Szliśmy dobrze znanym utartym szlakiem — rzeką Clyde w kierunku morza — prowadząc duży transportowiec. Wpadłem do nawigacyjnej, gdzie leżała instrukcja dowództwa Admiralicji — polecenie było krótkie: mieliśmy z Greenock konwojować statek z bardzo cennym ładunkiem do Islandii, gdzie formował się konwój do Murmańska. (…)

    Rozmowę naszą przerwał wachtowy, który zameldował, że dowódca jest proszony na mostek. Okazało się, że dołączył do nas kontrtorpedowiec „Volunteer". Zorientowaliśmy się, że Admiralicja wzmacnia eskortę do Murmańska. Ponieważ wachtę miałem od w godzinach 12.00-16.00, poszedłem zapoznać się z artylerią główną i przeciwlotniczą, a przede wszystkim z ludźmi. Wszędzie witano mnie z uśmiechem. Zobaczyłem teraz z lewej burty duży frachtowiec, z hurricanem na wyrzutni dziobowej, a przed nim kontrtorpedowiec HMS „Volunteer", który do nas dołączał.

    Wieczorem zaczęło się przejaśniać. Gdy podchodziliśmy pod Islandię, zobaczyliśmy latarnię portową. Znaleźliśmy się w miejscu formowania się konwoju.

    Mglistego i wilgotnego poranka 20 maja 1942 roku zrobił się ruch na redzie. Statki podnosiły kotwice i zajmowały wyznaczone miejsce w kolumnie konwoju. Cała eskorta składała się z ośmiu kontrtorpedowców i sześciu małych eskortowców popularnie zwanych „trupiarzami". Dodatkowo Admiralicja przydzieliła dwa ciężkie i dwa lekkie krążowniki i pomocniczy lotniskowiec. „Garland" otrzymał pozycję na prawym skrzydle czoła konwoju.

    Dnia 21 maja 1942 roku zauważyliśmy krążące dookoła konwoju dwa nieprzyjacielskie samoloty zwiadowcze. Po południu „Garland" wykrył na azdyku okręt podwodny, który atakował. Zaleceniem ogólnym było atakowanie i natychmiastowy powrót na swoją pozycję. Niszczyciel za nami podawał, że widzi dużą plamę ropy w miejscu naszego ataku. 22 maja rano około trzydziestu bombowców wykonało nalot i zrzuciło bomby z wysokiego pułapu. Ogień zaporowy udaremnił ten atak. Bomby wpadły do morza. Po południu mieliśmy jeszcze dwa ataki lotnicze, z tym że jeden był synchronizowany z atakiem okrętów podwodnych. Cztery krążowniki i pomocniczy lotniskowiec szły za konwojem. Następnego dnia, gdy atakowało nas około stu samolotów i nastąpił pierwszy atak dwudziestu samolotów torpedowych, krążowniki i pomocniczy lotniskowiec odeszły do bazy. Klęliśmy wszyscy w żywy kamień, że dranie opuściły konwój, ale widocznie Admiralicja nie chciała narazić eskorty na duże straty. W ataku samolotów torpedowych na prawe skrzydło sześć samolotów zostało strąconych, a formacja rozproszona. Na okręcie ludzie byli solidnie przemęczeni, ciągłe alarmy bojowe, a do tego białe noce dawały do wiwatu.

    Po wachcie wpadłem do nawigacyjnej, gdzie na kanapce z przekrwionymi oczyma siedział Antoś Tyc. Wchodziliśmy teraz w gęstą krę, a dookoła konwoju krążyły dwa anioły stróże, które zmieniały się co cztery godziny. Dziesięć mil przed konwojem i dziesięć za szły na powierzchni dwa nieprzyjacielskie okręty podwodne. Antoś zauważył, że mamy niezłe towarzystwo, ale główne starcie dopiero nas czeka. Poinformował mnie, że nasz radiooperator odbiera rozmowy pomiędzy samolotami i okrętami podwodnymi. Otwartym tekstem ustalają czas ataku.

    Dnia 24 maja 1942 roku była piękna słoneczna pogoda. Cały konwój szedł w gęstej krze w kierunku Wysp Niedźwiedzich. Znowu mieliśmy ataki synchronizowane z wysokiego pułapu, dwa razy torpedowe i okrętów podwodnych. Po południu zaczęło dmuchać, niebo pokryło się ciemnymi chmurami i zaczął prószyć śnieg. Pogoda była naszym sprzymierzeńcem, tego popołudnia zniknęły nawet anioły stróże. O burtę uderzały fale z krą lodową i rozlegały się straszne hałasy. Sztorm rozkręcił się na dobre.

    W nocy wiatr sztormowy zdechł. Statki konwoju PQ16 weszły w kaszę lodową. Ranek powitał nas dobrą widocznością oraz dwoma samolotami zwiadowczymi. Ledwie objąłem wachtę, sygnalista zameldował z prawej burty samoloty, które też widziałem na ekranie. Głośne dzwonki alarmowe poderwały załogę na stanowiska, za chwilę otworzyliśmy ogień zaporowy, nadlatywało około pięćdziesięciu heinkli 111. Z lewej burty obserwator meldował samoloty torpedowe. Za chwilę posypały się bomby. Jeden ze statków w środku konwoju złamał się na pół i poszedł na dno. Minęło może pięć minut, gdy nadleciała nowa fala samolotów. Ogień eskorty był skuteczny, gdyż widziałem spadające samoloty do morza. Nasza siedemdziesiątka piątka grzała bez przerwy, gdy odległość do samolotów się zmniejszała. Włączyły się orlikony. Widziałem, jak na skrzydle mat Kisielewski z podwójnego orlikona wpakował serię w kadłub samolotu, który runął do morza. Nasza siedemdziesiątka piątka miała kąt podniesienia 85 stopni, a główne działa 45 stopni. „Volunteer" podniósł czarną flagę, atakując okręt podwodny, i ruszył pełną prędkością. Jeden z samolotów torpedowych po wykonaniu ataku przelatywał koło „Garlanda", lecz seria z podwójnego orlikona zakończyła jego lot.

    Zwrot konwoju o 90 stopni w lewo, zarządzony przez komodora konwoju, uratował statki przed torpedami. Naloty nie ustawały i następny statek został trafiony. Palił się jak pochodnia i został z tyłu konwoju. Nastąpiło pół godziny ciszy i znowu nowe fale samolotów rozpoczęły nalot. Mieliśmy też niezłe widowisko, gdy „Stephen Castle" katapultował myśliwski samolot, który zaatakował nieprzyjacielskie samoloty i widzieliśmy, jak zestrzelił dwa heinkle 111. Pilot wyskoczył po wykonaniu zadania. Zauważyłem, że do pilota opadającego na spadochronie podleciały dwa junkersy 88 i otworzyły ogień. Momentalnie zrobiliśmy zwrot i otworzyliśmy ogień, aby ratować pilota. Zagrożone samoloty zostawiły spadającego pilota. Widzieliśmy również, jak szedł mały eskortowiec, aby uratować pilota. Jak się później dowiedzieliśmy, uratowany pilot miał przestrzeloną nogę, ale na szczęście niegroźnie.

    Teraz rozpoczęło się piekło. Atakowały samoloty różnych typów, a w tym torpedowe. Okręty podwodne synchronizowały ataki w przerwach godzinowych. Co chwila nadlatywały samoloty. Ludzie byli krańcowo wyczerpani. Już nie schodzili do pomieszczeń okrętowych, lecz siadali w korytarzach, aby trochę odsapnąć, i drzemali na siedząco, lecz co chwila dzwonki alarmowe podrywały ich na stanowiska. Tu i tam było widać trafione statki, które wolno tonęły, a wokół których uwijali się „trupiarze". Statek pozostający poza konwojem natychmiast był torpedowany. (…)

    Rozmowę przerwały dzwonki alarmowe. Wszyscy ruszyli biegiem na stanowiska bojowe. Biegnąc na mostek zauważyłem, że HMS „Ashanti" podniósł czarną flagę i za chwilę atakował okręt podwodny. Słyszałem też głuche wybuchy bomb głębinowych. Otworzyliśmy ogień zaporowy w kierunku nadlatujących junkersów 88. Formacje bombowców rozproszyły się i samoloty jak sępy rzuciły się na konwój. Widziałem dwa samoloty, które spadły do morza. Pierwszy był trafiony przez „Garlanda", a drugi został zestrzelony przez statek handlowy. Niestety, został zbombardowany jeden statek, który paląc się w osłonie eskortowca wycofał się poza konwój. Miał duży przechył, pomyślałem, tonie. W czasie ataków samolotów nieprzyjacielskich małe eskortowce zbliżały się jakby pod skrzydła niszczyciela. Ich uzbrojenie to małokalibrowa broń przeciwlotnicza. Po ataku ruszały całą parą, aby ratować rozbitków z trafionych statków.

    Ataki eskadr bombowców powtarzały się coraz częściej i z większą furią. Pomimo strat Niemcy postanowili zniszczyć konwój, który wiózł cenny ładunek żywności i uzbrojenia dla Związku Radzieckiego. Dlatego trafiony bombą statek często zachowywał się jak podczas wybuchu bomby atomowej — wraz z bombą eksplodował cały ładunek amunicji. „Garland" prowadził nieustający ogień z dział głównych i siedemdziesiątki piątki. Często otwierała ogień broń maszynowa przeciwlotnicza do nurkujących samolotów, które schodziły w swych atakach coraz niżej. Część z nich ginęła.

    To był już chyba dziewiąty atak w tym dniu, artylerzyści prawie nie schodzili do pomieszczeń. Z oczami przekrwionymi, oparci o osłonę działa, w przerwie drzemali, ale sen nie przychodził, gdyż co chwila otwierali ogień. Mat Piecyk w ogóle nie wychodził z dalocelownika, podając odległości i namiary zbliżającego się nieprzyjaciela. Wykonując zygzaki i strzelając prawie bez przerwy znaleźliśmy się na jednej linii z kolumną statków w konwoju. W tym momencie złowrogo zadźwięczał telefon artyleryjski z platformy działa siedemdziesiąt pięć. Usłyszałem głos działonowego: „Panie poruczniku, zamek nawalił, nie zamyka się".

    Ruszyłem pędem po stalowych schodach do uszkodzonego działa na śródokręciu. Po drodze zauważyłem kątem oka sześć samolotów nieprzyjacielskich. Gdy wpadłem na platformę, działonowy właśnie wymieniał sprężynę, pomogłem złożyć zamek, popędzałem go, krzycząc, że szkopy lecą wprost na nas. Za chwilę usłyszałem upragniony głos siedemdziesiątki piątki. Sześć junkersów sunęło nad konwojem w kierunku „Garlanda". Rozszalało się piekło ognia przeciwlotniczego, widać było smugi idące w kierunku samolotów. Nad konwojem widziałem zgrupowania heinkli 111 i nurkujące stukasy.

    Nasz ogień spowodował, że pierwsze junkersy odchyliły się od kursu, ale pozostałe zdążyły wykonać atak. Zauważyłem tylko, jak trzy samoloty rzuciły bomby. Komicznie małe pigułki oderwały się od trzech samolotów i rosły w oczach. „Garland" wykonał gwałtowny zwrot w lewo, aby uniknąć ataku, lecz po chwili widziałem olbrzymie cygara lecące na okręt. Pomyślałem, że to koniec. Jeszcze słyszałem szczęk broni przeciwlotniczej, a za chwilę to wszystko zagłuszył potworny huk połączony z błyskami ognia. Poczułem, że zalewa mnie piekielnie zimna woda z kawałkami lodu. Nastąpiła wroga cisza. Wykonałem parę ruchów pływaka i pomyślałem, że mam szczęście, albowiem okręt wyleciał, ja zaś pływam.

    Gdy woda spłynęła, zauważyłem, że leżę na pokładzie, a obok mnie łuski od siedemdziesiątki piątki. W pierwszym odruchu sprawdziłem, czy nogi są sprawne, odczułem słaby ból w lewej ręce, prawa była w porządku. Z przodu miałem przecięte okrycie, ale specjalnego bólu nie odczułem. Gdy się podniosłem i spojrzałem na platformę działa, zaszokował mnie makabryczny widok. Wszędzie leżały zakrwawione ciała artylerzystów w rozmaitych pozycjach. Działonowy klęczał podparty rękami, z rany na głowie sączyła się krew. Poderwałem się. Zauważyłem drugiego kucharza, krzyknąłem, żeby szybko sprowadził lekarza i nosze. Przy pomocy motorzysty zabrałem działonowego do mesy oficerskiej, w której zaraz zjawił się doktor Ząbroń. Biegiem ruszyłem na mostek. Na pokładzie widziałem smugi krwi spływającej w kierunku drewnianej osłony nadburcia. Zatrzymał mnie wstrząsający widok; na platformie z prawej burty, trzymając się za reling, stał marynarz ze ściętą górną częścią głowy. Raną buchała krew, jakby pompowana.

    Wpadłem na mostek. Tu też byli ranni. Na prawym skrzydle przy podwójnym orlikonie kłębowisko ciał. Zobaczyłem człowieka wiszącego na pasach. Od razu zdałem sobie sprawę, że wiszącym na pasie z wyrwaną jamą brzuszną jest mat Jan Kisielewski. Obok porozrywane były zwłoki artylerzysty, który donosił amunicję, Józefa Nowosada. Rannych było jeszcze dwóch, jednym z nich był sygnalista Morris Allison. Obydwie lufy orlikonów podziurawione odłamkami, a to straszliwie spustoszenie spowodował donoszony magazynek, który eksplodował.

    Raptem poderwał mnie głos komandora Eibla: „Poruczniku, platforma działa numer dwa pali się!"

    Skoczyłem jak szalony, zdawałem sobie bowiem sprawę, że jeżeli ogień dostanie się do komór, wszyscy pójdziemy na łono Abrahama. Po drodze spotkałem artylerzystę, który zataczając się szedł w kierunku rufy. Zabrałem go ze sobą. Paroma susami wdrapałem się na platformę i tu w twarz uderzył mnie gryzący dym świecy dymnej, którą zapalił rozżarzony odłamek szrapnela. Dopiero po paru minutach — z pomocą artylerzysty, który tymczasem otrząsnął się z szoku — wyrzuciłem świecę do morza.

    Na tej platformie znowu jatka. Nie było czasu na szczegółowe oględziny i z palących się mat zaczęliśmy wyrzucać rozgrzane już przeciwlotnicze pociski artyleryjskie. Ja szczęśliwie wziąłem rękawice robocze, więc wyrzucanie pocisków załatwiłem szybko, a potem maty wyrzucaliśmy do morza. Gdy wchodziłem na mostek, zauważyłem pod kominem siedzącą postać. Był to bełkoczący coś oficer prasowy Pawłowicz. Ostrym tonem kazałem mu udać się do mesy oficerskiej po doktora Ząbronia.

    Pierwszą spotkaną osobą na mostku był Antoś, który poinformował mnie, że kapitan Kamiński, nasz wykładowca, stracił lewą nogę. Odłamek zmiażdżył mu kolano i doktor musiał całą nogę amputować. Podszedłem do dowódcy i powiedziałem mu, że pożar został ugaszony i niebezpieczeństwo zażegnane. Po zdjęciu roboczych rękawic zauważyłem pęcherze na dwóch palcach. Czyż nie mogłem mówić o szczęściu? Usunąłem ciała z prawej platformy na mostku i stwierdziłem, że podwójny orlikon jest bezużyteczny. Para waląca z szybu maszynowego ustała. Wkrótce kapitan Trzebiński zameldował jednak o usunięciu awarii. Po przeglądzie dział dokonanym przeze mnie wraz z porucznikiem Bartosikiem okazało się, że na razie mamy tylko jedno sprawne działo na rufie.

    Po powrocie na mostek uprzytomniłem sobie, że mat Piecyk nie odzywa się z dalmierza, na co zwrócił mi uprzednio uwagę działonowy działa trzy. Po drabince wdrapałem się do dalocelownika i krzyknąłem: „Mat Piecyk, proszę wyłazić! Nie mamy z tobą łączności". Usłyszałem cichy głos: „Nie mogę, nie mam nóg." Otworzyłem drzwi dalocelownika i moim oczom ukazał się porażający widok. Na krzesełku zobaczyłem siedzącego bez nogi w kałuży krwi kredowobiałego mata Piecyka. Druga jego noga wisiała na kawałku skóry. Ostrożnie wziąłem go na lewe ramię, ale w czasie tych operacji noga się urwała. Na mostku Eibel i Bartosik z przerażeniem patrzyli na kadłub człowieka, którego znosiłem z dalocelownika. Z pomocą sygnalisty zniosłem go na pokład, kazałem przynieść koc i poduszkę. Wezwany doktor Ząbroń oświadczył, że nie ma ratunku, gdyż upływ krwi był olbrzymi. Widziałem, jak życie z dzielnego mata ucieka. Nim skonał, wyszeptał: „Poruczniku, gdy wrócicie do Polski, pozdrówcie moją rodzinę". (…)

    Udałem się na platformę działa trzy. Poleciłem działonowemu przynieść pociski przeciwlotnicze, które są na okręcie. Okazało się, że skolekcjonowaliśmy tylko sześć, cały niemal zapas amunicji został wystrzelany. W tym czasie mieliśmy dwa ataki pojedynczych niemieckich samolotów, do których strzelała broń małokalibrowa z lewej burty.

    Otrzymaliśmy pytanie od HMS „Ashanti", czy nie toniemy. Odpowiedzieliśmy krótko, że wszystko OK. Wolni od wacht znosili rannych i zabitych na rufę i porządkowali okręt.

    Za chwilę znowu zauważyliśmy trzy samoloty nadlatujące od rufy. Działo trzy otworzyło ogień zaporowy i popsuło im atak, ale jeden z samolotów zawrócił i z broni maszynowej ostrzelał pokład. Szkopy myśląc, że jesteśmy trafieni, postanowili nas wykończyć. Podczas następnych ataków, z powodu braku pocisków przeciwlotniczych, strzelaliśmy ćwiczebnymi, a także z użytecznej broni małokalibrowej.

    Ponieważ chwilowo Niemcy dali nam spokój, skoczyłem do mesy po kanapkę i kawę dla siebie i dla obsady działa trzy. Widok w mesie nie był zachęcający do zjedzenia czegokolwiek. Na stole leżał pacjent, któremu Ząbroń obcinał nogę. Czterech pomocników trzymało ofiarę. Naokoło stołu pełno zakrwawionych opatrunków i waty, pod stołem leżała amputowana ręka. Ząbroń był wykończony, słaniał się i wiedziałem, że tylko siłą woli trzyma się na nogach. Gdy mnie zobaczył, odezwał się: „Gutek! Nie mam już sił, musisz nam pomóc. Ja przygotuję nogę do amputacji, a ty załatwisz resztę." Nie mogłem odmówić. Po przygotowaniu pacjenta do zabiegu wziąłem dany mi instrument i zacząłem „operację". Pacjent oczywiście zemdlał, mnie pot kroplisty wystąpił na czole, ale w końcu odciąłem tę nogę. Ząbroń mnie pochwalił: „Zuch z ciebie, gdyż narzędzie jest tępe jak..."

    Zakręciłem się na pięcie i dałem drapaka na platformę działa trzy, gdzie artylerzyści popijali kawę. Działonowy spytał mnie: „Czy pan porucznik zobaczył ducha, że taki blady?" Odpowiedziałem: „Ducha nie, ale oglądałem rzeźnię". Ataki uspokoiły się i okaleczony konwój pchał się do przodu. Doktor Ząbroń zameldował dowódcy, że ma trzech bardzo ciężko chorych, życie ich można uratować jedynie w szpitalu. Dowódca „Ashanti", kiedy dowiedział się o trudnej sytuacji na okręcie i konieczności umieszczenia rannych w szpitalu, polecił, aby „Garland" natychmiast udał się do Murmańska. Godzinę przed tym dowódca „Ashanti" przysłał motorówką młodego lekarza. Odebrałem go przy sztormtrapie i kiedy wszedł do mesy oficerskiej, na widok jatki zemdlał. Złapałem go i odprowadziłem do motorówki, która czekała przy burcie „Garlanda".